Od czasu do czasu dzięki internetowi wrzucam do koszyka kolejne książki do kupienia. Na liście mam świeżą autobiografię Sinead O'Connor oraz książkę o Szeli, "Baśń o wężowym sercu" Radka Raka. Półka dodatkowa musi być, bo nie mogę się powstrzymać. A teraz na listę wciągnęłam "Toksyczną matkę" Rutkowskiego i Stanisławskiej. Wywiad ze współautorem daje nadzieję na opis mięsistych przypadków:
W gabinecie teraupetycznym, gdy pada komunikat, że mama pacjenta jest lekarzem, nauczycielką, czy prawnikiem lub pracowała w służbach mundurowych, od razu pojawia się diagnostyka.
Ładnie, nieprawdaż? Ta notka jest w zasadzie zaproszeniem do wywiadu w LINKU, choć domyślam się, że i książka, osadzona w polskich realiach, niejednemu otworzy oczy, w końcu patologii emocjonalnej doświadczamy częściej niż kontaktu z łatwiej zauważaną, bo cudzą, patologią "spod sklepu".
Sytuacja emocjonalnego dystansu nazywana szacunkiem, nieumiejętność obiektywnego spojrzenia na to, kiedy rodzic miał w przeszłości rację, a w czym się zasadniczo mylił, tworzenie cukierkowego wizerunku życia rodzinnego (Kult Wielkiej Matki "nie wiem w co ręce włożyć" Zajętej, tak powszechny w blogosferze 50+, pełnej magicznych, mądrych, dobrotliwych i w części nieistniejących matek), brak refleksji nad powielaniem patologicznych zachowań zaobserwowanych w domu, zawyżone i dwubiegunowe oczekiwania wobec otoczenia — wiele takich spraw, osobno nawet błahych, buduje życie z którego człowiek może nie być zadowolony.
Nie do końca zgadzam się z tekstem i z opinią. Najłatwiej zwalić wszystko na "toksyczność" matki... Jakoś zapominamy o ojcu. Ale cóż: ojciec zazwyczaj wielki nieobecny nie może być toksyczny. Uważam, że za daleko idziemy w tym opiniowaniu. Ucieka nam najważniejsze: mając własny rozum i będąc już takim mądrym, wyedukowanym (zwłaszcza mądrościami intenetowymi wielu "ekspertów' i "ekspertek") człowiekiem nie powinnam/powiniem popełnić ŻADNEGO błędu, dosłownie żadnego, ale gdyby już się zdarzył to mamy w zanadrzu toksyczność matki...
OdpowiedzUsuńPo pierwsze, nie "wszystko". (Współ)autor książki jest terapeutą, przychodzą do niego osoby z problemami psychicznymi, w czasie rozmów ważnym tematem jest relacja klienta z rodzicami (taki wątek pojawia się z różnych powodów). Czasami okazuje się, że rodzice są manipulatorami, mają skłonności psychopatyczne, hiperperfecjonistyczne, narcystyczne, sadystyczne. Terror psychiczny jest trudniejszy do wykrycia, a deformuje dziecięcą psychikę tak samo jak terror fizyczny. Wspomniane cechy rodziców i oparty na tych patologiach model wychowywania dzieci bywają istotnym źródłem zaburzeń u młodego pokolenia. Oprócz tego, że krzywdzenie psychiczne jest trudniejsze do nazwania, w polskiej kulturze jest problem dodatkowy, jeśli krzywdzicielem jest matka - jest nim idea matki jako świętej krowy (łatwiej jest, gdy krzywdzi macocha, tutaj kulturowy skrypt jest inny, zła macocha nikogo nie dziwi). O tym z grubsza jest wywiad, książki nie czytałam, ale zakładam, że jest oparta na podobnym motywie i jakichś historiach z terapii.
UsuńNieobecny ojciec jest osobnym tematem. W moim pokoleniu było nadal czymś naturalnym, że ojciec zarabia prawdziwe pieniądze i "pomaga" w domu, a prowadzenie domu, wychowanie dzieci plus praca zawodowa traktowana często hobbystycznie należy do kobiety. To nie jest tak, że kobiety były tutaj jedynie poddawane opresji. One grały w tę grę, bardzo często krok po kroku zabierając mężczyźnie jego dziecko, monopolizując czas dziecka i stając się jego strażnikiem. Nie wiem jak jest teraz, ale jeszcze kilka lat temu przychodnie były pełne kobiet przychodzących z chorymi dziećmi. Czy mężczyźni byli za głupi, żeby poradzić sobie w przychodni? Można to załatwić rozmemłanym "bo on nie chciał przyjść". Pytanie brzmi, dlaczego kobiety poślubiają mężczyzn, o których (najwyraźniej) z góry wiadomo (skoro jest to zjawisko powszechne), że nie będą się interesowali dziećmi?
Każdy ma własny rozum. Jak pokazuje praktyka psychoterapeutyczna, czasami jednak trzeba wielu godzin na wytłumaczenie dorosłemu człowiekowi, aby nie oddzwaniał do manipulanta tylko dlatego, że jest jego rodzicem.
Nawet nie trzeba książek czy wywiadów, wystarczy poobserwować znajomych czy samemu zrobić rachunek sumienia, pod warunkiem, że jesteśmy otwarci na efekty obserwacji i umiemy bić się w piersi.
OdpowiedzUsuńNajgorzej przynać przerażającą prawde
UsuńDaj spokoj Jotka:)) Kazda matka musialy by sie tak walic w piers:) Nie ma idealnych matek, ojcow, rodzicow:) Spojrz na wlasne dziecinstwo i kazdy z nas na wlasne. Nie wazne kim te mamusie i tatusiowi byli- jaki zawod uprawiali, jakie filmy ogladali, tudziez jakie ksiazki czytali lub lody lizali... Mozemy rodzicow w ramki powstawiac, samych siebie tez, ale ... zycie jest zyciem. Nie zawsze ci rodzice ostoja spokoju, cierpliwosci , ciepelka byli/sa. maja swoje lepsze i gorsze okresy.
UsuńNie wal sie... bo jakby swiat mial sie tak walnac to by jeden wielki odglos walenia powstal:))
I dobrze, może świat byłby lepszy, jak w tym wierszu o małpie, co to spowodowała wielki PLUSK!
UsuńPewnie, że nie ma idealnych matek, rodziców, dzieci, ale tu jest mowa o toksyczności, a nie o typowych błędach, jakie wszyscy popełniamy.
jotka
Tyle tylko ze ta toksycznosc jest bardzo trudno ustalic. Wychwycic granice. Co terapeuta to inne standardy. Dla jednego ktos tam bedzie normalna opiekuncza matka, dla drugiego matka z odchylami ku toksycznosci.
Usuń@jotka, a propos bicia się w pierś, jak ktoś już przemyślał sobie pewne rzeczy i stwierdza, że mógł zrobić lepiej, to już trudno tu przykleić łatkę toksyczności.
UsuńMyślę, że są takie okresy, gdy relacja rodzic-dziecko jest trudna z definicji (pewne momenty w rozwoju nowego pokolenia). Jak mi nastolatek mówi że jego rodzice są jego kumplami, to strzygę uszami, czy ktoś tu nie jest porypany. Przyjaźnić się można (a nawet jest wskazane), gdy dojdzie do wspólnoty doświadczeń, gdy dzieci wystarczająco się zestarzeją. Rodzic-kumpel dla 10-latka to patologia, bo 10-latek potrzebuje wyznaczonych granic, uczenia jak funkcjonuje społeczeństwo, a nie wyluzowanego kola, który przybija piątkę. 15-latkowi zdarza się rodziców nie lubić (nastolatki często nie lubią nikogo, nawet siebie), potem powinno być lepiej, a jeśli nie jest, coś złego się zadziało i może to być (choć nie musi) kamień po stronie rodzica.
W tym wszystkim w ogóle nie chodzi o poszukiwanie idealnego rodzica. Ważne by być rodzicem wystarczająco dobrym (rodzice dążący do ideału często właśnie są tymi toksycznymi).
@Ervisha, o tym jest też w wywiadzie, a tematyka książki zachęca do spojrzenia na świat takim jakim on jest.
Usuń@Ania, jeśli chodzi o toksyczność, wyżej w innej odpowiedzi napisałam o kilku cechach. "Toksyczność" to tylko nieostry przymiotnik zbiorczy, ale toksyczne matki tak samo jak toksyczni ojcowie mają problemy osobowościowe i emocjonalne, które wyszłyby w testach psychologicznych gdyby się takiej delikwentce udało dojść do psychologa. Perfekcjonizm, sadyzm, psychopatyzm, narcyzm, albo toksyczne style przywiązania odziedziczone z kolei po swoich rodzicach (np. zdezorganizowany, nerwowo-ambiwalentny). To nie są miłe cechy i to nie jest tak, że widać je tylko w rodzinie. Znamy takich ludzi z pracy, z mediów, z sąsiedztwa. Nie lubimy ich, wysysają z nas energię, czujemy się przy nich źle. Tyle, że my możemy od nich uciec, ich dzieci nie mają tego luksusu. A gdy dzieci dorosną, społeczeństwo jeszcze wymaga od nich, aby byli rodzicom wdzięczni, kochali ich i opiekowali się nimi na starość. Nie ma litości.
Usuńo ile dobrze pamiętam, to sam termin "toksyczność" wprowadził Santorski do polskiego obiegu, taka książka była "Toksyczne związki"... faktycznie można by długo wyjaśniać, co to tak naprawdę znaczy i definicja jest dość intuicyjna, taka na zasadzie "wiemy,o co chodzi", więc tu się można zgodzić, że zdania terapeutów mogą się różnić co do detali... natomiast kiedyś sam żartobliwie używałem zwrotu "toksyczny związek" w dosłownym znaczeniu, jako związek z osobą /lub obojga osób/ uzależnioną od jakiegoś "jadu" czynnie uprawiającą swój ulubiony sport :)
Usuńaha, Rutkowski... nie znam gościa, w tym sensie, że nigdy z nim nie gadałem, ale z tego co pisze wynika, że głupi nie jest, raczej wprost przeciwnie, bo gada nader sensownie, mimo że są pewne detale, w których z nim się nie zgadzam...
OdpowiedzUsuńno, ale zostawmy Rutkowskiego, skupmy się na temacie:
dyskusje o "długu" wobec rodziców /ogólnie rozumianych: mama, tata, czy jakiś inny opiekun dzieciaka, małolata/ toczyło się już w liceum jarając szlugi za szkołą podczas długiej przerwy, a potem podczas studenckich imprez, gdy konieczny był jakiś przerywnik od grania w karty i dmuchania się w podgrupach... puenta była zwykle taka, że z jednej strony ci rodzice byli postrzegani jako pewien element systemu represji, z drugiej jednak była pewna zgodność, że "coś im się należy", choćby za podcieranie tyłka w czasach wczesno dziecięcych, tudzież za wikt, opierunek i dach nad głową...
problemem była tylko "waluta", którą ten dług trzeba zapłacić... szkopuł w tym, że wielu rodziców rości sobie (w ramach rozliczenia) prawa do decydowania o dalszym życiu swoich dzieci, nawet metrykalnie już dorosłych, nawet na poziomie stricte prywatnym, czyli np. z kim się mają bzykać... to jest najczęstsze pole do konfliktów: "obejmiesz po mnie firmę (budowlaną)!", a tymczasem syn, czy córka chcą założyć własną pierogarnię wege albo sex shop połączony z zielarnią...
natomiast zabawne w tym wszystkim jest, że nad grobem mamy, czy taty nachodzi taka refleksja: "co to było, to było, ale tak sumarycznie to byli fajni ludzie" :)
aczkolwiek rozumiem panienkę, którą po pijaku rąbał w pupę jej własny ojciec, ona tak na pewno nie myśli...
p.jzns :)
Również nie znam, bardziej zainteresowało mnie to, że poruszył ciekawy temat i liczę na więcej interesujących przykładów terapeutycznych w książce.
UsuńZ całą pewnością dla wielu nastolatków rodzice są elementem opresyjnym. I jak tak się tego krótko słucha, trudno jest powiedzieć, czy w danej rodzinie występuje przemoc psychiczna, czy po prostu rodzice robią dobrą robotę wyznaczając granice, żeby za nich tego sąsiad nie zrobił (np. spuszczając 15-latkowi łomot).
A propos "coś im się należy", nie dość często młodzi ludzie dochodzą do wniosku, że ich "starzy" to ich wspólnota, że to tacy sami ludzi jak oni, tylko trochę starsi, że do utrzymania domu w którym się mieszka warto byłoby się dołożyć i czasami posprzątać, bo na tym polega dorosłość, a nie na paleniu papierosów w kiblu. Zbyt często granice zostają rozmyte i życie wspólne polega na tym, że mamusia pierze brudne gacie 30-latkowi, więc jej się zaczyna wydawać, że ma głos w sprawie tego do czego jej syn wkłada swojego penisa - w cipkę, czy w odbyt.
ups... zapomniałem o syndromie sztokholmskim... to tak a propos tej panienki, którą tata rżnie z pupę...
OdpowiedzUsuńDziwne troche, bo sie z reguly o tatusiach rznacych w pupe wlasne corki ( dzieci) prawi, mamusie sa ponoc "czystsze" w tych sprawach w stosunku do wlasnych dzieci. Choc znam przypadki matek wspolwinnych, kryjacych sprawce, gluchych i slepych na dana sytuacje ( nic nie widzialy nic nie slyszaly).Czasami bywa, ze faktycznie nic nie wiedza.
UsuńU nas jedna mac ( alkoholiczka zdegenerowana) wmawiala corce, iz to, ze tatus ja puka jest jej wina- bo wyrosla na niezla dupe i co ma zrobic " zdrowy" facet w takiej sytuacji?
@PKanalia, jak już mowa o syndromie sztokholmskim, to z innej beczki dorzucę ciekawe zjawisko z jeszcze lepszą nazwą: Zastępczy Zespół Münchhausena (występujący u opiekunów dzieci, przy czym w 95% diagnozowany u matek).
Usuń"Przecież mama tak się o nią troszczyła… Dbała o jej bezpieczeństwo…"
OdpowiedzUsuń"Nadopiekuńczość jest zawoalowaną formą przemocy i często rodzice przykrywają tą nadopiekuńczością(...)"
Nie znam owej ksiazki, a to tylko wywiad i zasygnalizowane pewne problemy. Jak autor to rozwinal? Nie mam pojecia. Wypowiem sie wiec na podstawie jego fragmentow.
Przeciez mama tak sie o nia torszczyla... Sama jestem matka i zapewnienie dziecku jako takiego bytu, zapewnienie mu bezpieczenstwa to niezly zajeb- robota po pachy. Wychowanie dziecka to inwestycja czasowa i praca na caly etat przez wiele lat. Ja to zamykam w ramy pracy, czasu ... wiem , ze nie o to chodzi. Wychowywanie dziecka to jak praca nad udanym zwiazkiem. Trzeba sie natyrac i do konca nie wiadomo co z tego wyniknie.
Nie chce rozszerzac, trzeba tego po prostu doswiadczyc na wlasnych czterech literach.
Nadopiekunczosc jako zawoalowana forma przemocy... o matko ty moja! Ilez my tych zawualowanych form przemocy mamy. Milczenie, moze byc tez forma agresji, karania... krzyk rowniez, nadopiekunczosc to forma przemocy, niedoplinowywanie takze...
Obecnie to rodzica za wszystko mozna ukrac. Do wszytskiego sie dopimpac.
Mialam kumpele, ktora matka sama wychowywala. Cos w tym zyciu owej kobiety bylo nie teges, bo facetow zmieniala jak przyslowiowe rekawiczki- przesiadywala po pracy w lokalach i szukala kolejnego faceta. Kumpela mogla robic to, co chiala. Nikt nie wyznaczal jej godzin powrotow do domu. Mialam takie wrazenie ( po latach moglam to ocenic), ze kumpela pomimo tego, iz miala dom to byla dzieckiem wychowujacym sie na ulicy. Matce nie mozna bylo zarzucic stosowania przemocy, narzucania wlasnego zdania, ograniczania dziecka... nadopiekunczosci tez nie.
Wyrosla ci ona , owa kumpela na kobiete z problemami. Rzygala matce , ze nie wyznaczala jej godzin powrotow do domu, nie mowila co jest dobre, a co zle. Nie byla matka, a kolezanka... ze nie zalezalo jej na wlasnej corce.
I wtedy sobie po raz pierwszy pomyslalam, w wieku dwudziestu paru lat, ze mamy nieidealnych rodzicow i jak w pewnychsprawach dopilnuja to w druga strone przegna.
I nie ma co mowic, zapierac sie, ze nigdy nie bede robila tak, jak moja matka bo... jezeli nie popelnie jej bledow ( naucze sie na jej przykladzie) to popelnie inne, moje wlasne, indywidualne i cos tam zawsze spiernicze.
Zacznę od tyłu: napisałam już powyżej, że niewyznaczanie granic to taka sama patologia jak restrykcyjne, nieprzepuszczalne granice, w którym rodzina jest obozem koncentracyjnym, przez którego mury trzeba się przedzierać w nocy. Kumpela nie zachowała się nienaturalnie. Dzieci z rodzin w których rodzic nie informuje wg jakich reguł funkcjonuje społeczeństwo w sposób naturalny popadają w konflikt z normami społecznymi. Rodzic-kumpel nie spełnia poprawnie jednej ze swoich podstawowych ról, a jego zachowanie jest toksycznością opartą np. na nieadekwatnym stylu przywiązania.
UsuńI tu jeszcze raz: toksyczność nie polega na popełnianiu błędów. Popełnianie błędów jest czymś naturalnym. Gdy @jotka pisze, że trzeba się uderzyć w piersi, także swoje, to ja natychmiast wiem, że ona nie jest toksyczną osobą. Bo osoby tzw. normalne (powiedzmy, że empatyczne i zdolne do uczenia się) zauważają błąd, naprawiają jego skutki i idą dalej bogatsze o doświadczenie. Ta "nieostra" toksyczność to patologie, w których osoba albo nie jest w stanie zauważyć, że robi źle i przyjąć odpowiedzialności za swoje działanie (tak jest np. w przypadku narcyzów), albo po wysłuchaniu, co zrobiła źle, natychmiast przyjmuje postawę ofiary, albo też wie, że robi źle i pomimo tego nie jest w stanie się przemóc, żeby robić inaczej. Spróbuj porozmawiać z toksycznym rodzicem - albo Cię zbluzga, albo zakwiczy krokodylimi łzami, albo wskaże winnych poza sobą, albo stwierdzi, że niczego nie pamięta.
Jest wiele zawoalowanych form przemocy. Bierną agresję (karanie milczeniem, umniejszanie, wyśmiewanie, porównywanie z innymi) częściej stosują osoby, które uznają, że w otwartym konflikcie sobie nie poradzą. Kobiety stosują ją częściej niż mężczyźni, bo są słabsze fizycznie. Na dziecku zaczynają stosować te metody, gdy dziecko jest za duże żeby nim szarpać. To nie brzmi dobrze, prawda?
"Przecież mama tak się o nią troszczyła" to głos matki wdrukowany w głowę dziecka. Toksyczne matki nie pozwalają o tym dziecku zapomnieć, przypominają to codziennie i o ile każdy z nas posługuje sie od czasu do czasu szantażem emocjonalnym (bo zacytowane zdanie to właśnie klasyczny sz.e.), u osób toksycznych ta forma komunikacji jest nagminna. W temacie samego macierzyństwa, jest trudne i dlatego bezwzględnie powinno być wyborem. Jest też przywilejem. W tyranie nad związkiem nie wierzę i tutaj nie mam nic do dodania.
Tak jak napisałam, spodobał mi się wywiad, miał prowokacyjny tytuł i kilka ciekawych przykładów. Nie oznacza to, że uwiedzie mnie książka.
Powiem tak... u nas ( chodzi o rodzicow , z ktorymi sie pracowalo) prawie wszyscy rodzice byli toksyczni. I ja z czasem, lapalam sie na tym, iz myslalam, ze po swiecie popylaja sami toksyczni ludzie.
UsuńA toksycznosci ( trucizny) nikomu w zyciu nie brakuje. Niektorzy nie chca tego widziec, niektorzy widza i staraja sie cos z tym zrobic, jakis odsetek zalapuje , ze mozna by bylo inaczej funkcjonowac...
Nadopiekunczosc i nie interesowanie sie dzieckiem, traktowanie dziecka jako karty przetargowej do socjalu, dodatku pielegnacyjnego etc... Z tych opcji osobiscie wolalam nadopiekunczosc rodzicow. I nawet kiedy tacy rodzice przychodzili i nam cos zarzucali lub nie chcieli przyjac do wiadomosci, ze dzieciak nie idzie fajna droga to i tak wolalam ich niz tatusiow i mamusie, ktore przylazly; stawialy dzieciaka i mowily cos w stylu : "chory jest! Zrob cos z tym" Odwracaly sie i odchodzily.
Wiesz? Mnie juz chyba nie interesuja skrajnosci. A im dluzej zyje i dopusci mnie czasami ktos za kotary swego zycia to dochodze do wniosku, ze wszystkim z nas nie brak popier****nia wyniesionego z domostw i z zycia w spoleczenstwie.
.
Z jednej strony sama twierdzę, że pewne zjawiska są powszechne i jeśli twierdzimy, że ich nie ma w naszym otoczeniu to oznacza, że zamykamy oczy, marginalizujemy, udajemy. Z drugiej wydaje mi się, że twierdzenie jakoby każdy był toksyczny, usprawiedliwia i umniejsza przewiny faktycznych psychopatów. Bardzo wiele osób jest nieprzystosowanych do życia w (s)pokoju, przekłada swoje niepewne, wypełnione głosem warczącej matki dzieciństwo na funkcjonowanie w społeczeństwie. Jedni sami warczą, inni są mili i przesłodcy aż do porzygania (nadmierna łagodność to też reakcja obronna wynikająca z życia we wrogim środowisku) — złoty środek, rada tak oczywista, jest trudny do osiągnięcia nawet dla osób bez deficytów i wymaga bezustannej aktualizacji.
UsuńCzytam wymianę poglądów i uważam, że należy wyjaśnić kilka spraw.
OdpowiedzUsuń1. Toksyczność, to nie jest JEDEN BŁĄD, KTÓRY SIĘ PRZYDARZYŁ, nie bądźmy tacy skromni. Toksyczność, to UPORCZYWE POPEŁNIANIE TYCH SAMYCH BŁĘDÓW W RELACJACH I UCIECZKA PRZED ODPOWIEDZIALNOŚCIĄ ZA NIE.
2. Błędy ojca nie wykluczają błędów matki (i na odwrót). Mało tego, ich błędy nie wykluczają też błędów dzieci (i na odwrót). Smaczek tkwi w tym, że TO RODZICE SĄ ODPOWIEDZIALNI ZA WYCHOWANIE DZIECI, A NIE DZIECI ZA WYCHOWANIE RODZICÓW. Przy okazji, to również rodzice zdecydowali się na dzieci. Dzieci nie miały nic do powiedzenia w sprawie rodziców.
3. Każdemu człowiekowi przydaje się bicie w piersi, pod warunkiem że to jego pierś i że wcześniej zrobi uczciwy i szczery rachunek sumienia. ZWŁASZA RODZICOWI, ODPOWIEDZIALNEMU ZA WYCHOWANIE DZIECI. A to z tego powodu, że jeśli z uporem maniaka będzie powtarzać te same błędy, to zniszczy szmat życia i sobie i dzieciom.
4. Tak NADOPIEKUŃCZOŚĆ, jak i ZANIEDBANIE są błędem, który się bardzo szybko zemści i na rodzicach i na dziecku. Nie rozumiem, co w tym jest niejasnego. Wiemy, że dziecka nie wolno przegrzać, ani wychłodzić, więc rozumiemy że nie chłodzimy go ciekłym azotem, ani nie podgrzewamy palnikiem acetylenowo - tlenowym. Pomimo tego, że nie wiemy dokładnie, jak wysoka temperatura, ani też jak niska temperatura zaczyna szkodzić, to zdajemy sobie sprawę, że i jedno i drugie przegięcie jest śmiertelnym zagrożeniem. Tak trudno więc zrozumieć, dlaczego nadopiekuńcza matka stwarza zagrożenie (nie przygotowując do samodzielnego życia) podobnie jak zaniedbująca (pozostawiając dziecku zadania przerastające jego siły fizyczne, intelektualne, bądź psychiczne).
Jako moja małżonka wiesz, że moi rodzice, zwłaszcza matka, należeli do tych "wszystkowiedzących" i "bezbłędnych", więc z oczywistych powodów, niespełnione oczekiwania składali na karb dzieci i otoczenia, tylko nie na swój. Ale cóż..., my ze słabych stawaliśmy się silniejsi, a oni na odwrót. Nie dopuszczali dyskusji ze swoimi poglądami i do tej pory nie dopuszczają, to teraz mogą sobie sami ze sobą dyskutować, bo dzieci (a jest nas czworo), przyjeżdżają tylko na symboliczne, kurtuazyjne wizyty. I żadne dziecko nie rozmawia z nimi o ważnych sprawach. ŻADNE. O pracy, o pogodzie, o minionych chorobach (bo już nie o bieżących). Rodzice skazali się na samotność. A tacy byli doskonali! I przecież nadal są!
1. Tak, trwanie, z różnych powodów - wychowawczych, osobowościowych, emocjonalnych, czasami wszystko na raz + inne czynniki, jak choroby (depresja, choroba terminalna, anoreksja).
OdpowiedzUsuń2. Rodzicielstwo jest wyborem. Można być w związku bez dzieci. Jeśli się nie ma dzieci z powodu przekonania, że będzie się złym rodzicem, jest to dla mnie świadectwo dojrzałości. Rodzicielstwo jest też trudne. Jak czytam gdzieś, że po urodzeniu dziecka będzie już tylko lepiej, że związek się pogłębi, że nie ważne co było złe, bo po narodzinach wszystko zmieni się na lepsze, to ... myślę sobie "BĘDZIE JAZDA".
3. Zdolność do samokrytyki uważam za przejaw zdrowia mentalnego. Potrafię przypomnieć samej sobie takie przykłady, gdy moi najbliżsi zmienili się na lepsze. Nigdy nie jest za późno na naukę! Ale znam też przykłady gdy przestałam czekać. To też jest ważna umiejętność.
4. W Twojej sytuacji rodzinnej najbardziej podoba mi się fakt, że nie daliście się podzielić. Gierki rodzinne powodują, że młodsze rodzeństwo zaprzecza świadectwu starszych, pojawia się zazdrość, zawiść, konkurowanie ze sobą. Tymczasem Wy trzymacie wspólny front, choć jest w tym trochę rezygnacji i przekonania, że rodzice są niereformowalni. Najbardziej zaś dołuje, że Twoi rodzice nawet nie zdają sobie sprawozdania jakie mają szczęście mając taką grupę, chociaż zrobili tak wiele, żeby was zepsuć.
gdzie podpiąć ten komentarz?... chrono-logicznie wydaje mi się, że lepiej tu:
Usuń1. ależ tak, sporadyczne zachowanie, które uznamy "toksyczne", to jeszcze nie jest toksyczność, tak jak jedno upicie się to jeszcze nie alkoholizm... o toksyczności można mówić dopiero, gdy te zachowania tworzą pewną serię, permanentnie się powtarzają...
2. nie do końca się zgodzę z tezą, że rodzicielstwo jest wyborem, zwłaszcza w obecnych polskich warunkach /gadanie o "szklance wody zamiast" uważam za słaby żart/, ale to akurat jest mało ważne, problem czysto filozoficzny... za to istotne jest, że dziecko na pewno nie wybiera... fraza "na świat się nie prosiłam/em" u nastolatków, którą czasem szermują podczas domowych wcale nie mija się z prawdą, rzecz jednak w tym, że jest używana w celach roszczeniowych i robi się kłopot, bo czasem są to roszczenia uzasadnione, a czasem wynikają z roszczeniowości jako takiej...
natomiast za brednie uważam gadanie, że po urodzeniu się dziecka kiepski związek się naprawi, tak jak za bzdurę uważam utrzymywanie martwego już związku na siłę "dla dobra" dziecka, bo jest wprost przeciwnie, takie praktyki szkodzą wszystkim, zwłaszcza dziecku...
3. ten punkt jest poza dyskusją, umiejętność rozpoznania, że błąd był błędem to bardzo istotna sprawa, ale pod warunkiem, że nie wkręcamy się w poczucie winy, to już jest autodestrukcja...
4. nadopiekuńczość i zaniedbanie to właściwie dwa końce tego samego kija, często występują jednocześnie... bo nieraz jest tak, że rodzic "wie lepiej", co jest dla dziecka dobre /czasem nawet dobrze wie, ale nie o tym akurat jest mowa/, a jednocześnie zamyka się na informacje zwrotne od tego dziecka, co dlań może być faktycznie dobre, olewa, zaniedbuje ten temat... zaś sama nadopiekuńczość może mieć różne oblicza: albo jest to autorytarny, opresyjny styl wychowania, albo permanentne wyręczanie dziecka tam, gdzie powinno sobie radzić samo /tagi: "chowanie pod kloszem" i "zbieranie kamieni sprzed nóg"/... trudno powiedzieć, co jest w tym wszystkim gorsze... wiem tylko tyle, że kiedyś robiliśmy takie badania na grupie dorosłych leczących się z uzależnienia opiatowcach... pomijając przypadki nie do końca jasne, to większość (60 - 70%) z nich wywodziła się z rodzin, gdzie panował autorytarny styl wychowania, z pasem jako głównym elementem dyskusji, zaś mniejszość (20 - 25%) z rodzin, gdzie był styl (zbyt) permisywny, czy też zaniedbanie...
p.s. przy okazji padł mit o patologicznych dzieciach z "rozbitych rodzin", bo takich przypadków było zaledwie kilka...
Sinead O'Connor to bardzo kontrowersyjna artystka, jak pamiętam ostro protestowała przeciwko naszemu papieżowi. Biografia mam nadzieję, że wyjaśni wiele wątpliwości na temat jej życia i kariery. Irlandia tak jak Polska postrzegane są jako kraje katolickie. Sinead jak mi wiadomo to Irlandka, ale nawet nie wiem czy mieszka w Irlandii.
OdpowiedzUsuńSinéad porwała zdjęcie Wojtyły w 1992 (!) roku w proteście przeciwko wychodzącym wówczas w Irlandii faktom na temat molestowania dzieci w ośrodkach prowadzanych przez KrK od czasów powstania Republiki. Niedawno w Polsce Dziwisz powiedział, że wujek Karol i on nic nigdy nie wiedzieli, zaś ich fani byli zdziwieni, że Sekielscy zrobili film o pedofilii księży, bo pierwsze słyszą i nigdy na świecie nikt z czymś takim nie wyskoczył.
UsuńSinéad urodziła się w Glenageary, do niedawna miała dom w hrabstwie Wicklow (Irlandia), aktualnie jest muzułmanką. Ja z mężem też mieszkamy w Irlandii, oboje jesteśmy ateistami.